Menu Content/Inhalt
Strona główna
Jaworzno - obóz dwóch totalitaryzmów Drukuj Poleć znajomemu

Średniej wielkości miasto Jaworzno położone między Katowicami a Krakowem  ma swoją bogatą historię jako ośrodek przemysłu wydobywczego, głównie węgla kamiennego.  Ale też z nazwą tego miasta wiąże się ponura przeszłość z czasów okupacji niemieckiej i pierwszej dekady lat powojennych.

We wrześniu 1939 roku Jaworzno zostało wcielone do III Rzeszy.  Ziemia  kryjąca  duże zasoby bogactw naturalnych była swoistą skarbnicą dla okupanta. Zaczęto więc na szeroką skalę rozbudowywać miasto i jego infrastrukturę, budować nowe kopalnie, elektrownie.  Rozmach budowlany był jednak zdeterminowany potrzebą zdobycia  siły roboczej, której w niewielkim -  w owym  czasie - mieście  brakowało. Podjęta została decyzja wybudowania na obrzeżach miasta w bezpośrednim sąsiedztwie drogi Katowice – Kraków obozu pracy mogącego w założeniach pomieścić do 5.000 ludzi. Budowę tego obiektu zatwierdził sam Heinrich Himmler, naczelny „architekt” obozu Auschwitz-Birkenau odległego od Jaworzna o zaledwie 25 km. Obiecał także dostarczyć siły roboczej w postaci więźniów, co zostało niezwłocznie urzeczywistnione.

            Teren obozu został starannie ogrodzony kilkoma rzędami  drutu kolczastego z tzw. pasem śmierci oraz parkanu drucianego będącego pod stałym wysokim napięciem elektrycznym 500 woltów. Na całej długości ogrodzenia wybudowano 13  murowanych wieżyczek wartowniczych wyposażonych w reflektory i obsługę z karabinem maszynowym. Wewnątrz obozu pobudowano  drewniane baraki na 200 do 300 osób każdy. Budowa i wyposażenie baraków było identyczne jak w Auschwitz.  Jaworzno zostało więc formalną filią tego zbrodniczego miejsca.

W takim stanie obóz jaworzniański przetrwał aż do 1950 r.

Od 1945 r.  pełnił nadal rolę miejsca odosobnienia na polecenie władz sowieckich,  dla tysięcy jeńców wojennych , folksdojczów, reichsdojczów, członków podziemia itp. Przepustowość  była ogromna. Warunki bytowe więźniów okropne, co skutkowało niespotykaną śmiertelnością, a miejsce to określano mianem wykańczalni. W pierwszym roku istnienia obozu zmarło 5.100 osób, co potwierdzają dokumenty. Przez następne dwa lata ofiar było już około 10.000. Grzebano ich masowo w sąsiadującym z obozem lasku.

Od 1947 r. umieszczani byli tam też ludzie pochodzenia ukraińskiego deportowani z południowo-wschodniej Polski. Osadzani w obozie w wyniku  akcji „Wisła” przebywali aż do 1949 r., gdzie podobnie jak Niemcy -  ich poprzednicy,  umierali masowo. Taki stan trwał do czasu przygotowania im miejsca do stałego osiedlenia się na Ziemiach Zachodnich.  Obecnie w lasku – masowym grobie tysięcy ludzi stoi pomnik poświęcony tym ofiarom.

W 1950 r. Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego powzięło decyzję o  utworzeniu na terenie obozu eksperymentalnego więzienia dla młodzieży.  Podjęto w nim próbę resocjalizacji młodocianych więźniów poprzez pracę i nieustającą indoktrynację, stosując wzorce radzieckiego pedagoga Antoniego Makarenki, autora m.in. opasłej powieści „Poemat pedagogiczny”. W założeniach więzienie-obóz miał być przeznaczony dla więźniów w wieku od 17 do 21 lat. W rzeczywistości byli tam także chłopcy mający 16, a nawet 15 lat. To jeszcze dzieci.

Po wybudowaniu bloków więziennych i okalającego muru, obóz znów gotów był do pełnienia funkcji skutecznego izolatora od społeczeństwa „wywrotowej” młodzieży. W pierwotnych założeniach obóz miał być przeznaczony dla młodych więźniów skazanych politycznie. I tak na początek było. Potem jednak zdecydowano umieszczać tam młodych kryminalistów skazanych za rozboje, napady, kradzieże. Sami o siebie żartobliwie mówili, że siedzą „za politykę… z workiem”.

Przywożono więc „pensjonariuszy” ze wszystkich stron Polski, z więzień centralnych i innych obozów pracy. Dowożono  pociągiem do stacji Szczakowa, odległej od Jaworzna  o 5  km. Drogę ze stacji do obozu odbywali pieszo, w kolumnach. Konwojowani przez uzbrojonych w broń maszynową żołnierzy KBW,  zbrojnego ramienia Urzędu Bezpieczeństwa.

 Cały ten exodus i przemarsz tak relacjonują niektórzy koledzy:

 „(….) W więzieniu we Wronkach, gdzie trafiłem po procesie, mnożą się wiadomości, że szykują jakiś transport (…) Rodzi się plotka, że wywożą nas na białe niedźwiedzie (…) Regulaminowo otrzymujemy przedmioty stanowiące nasz dobytek. Jednak zupełnym zaskoczeniem była wymiana naszych sortów więziennych na mundury niemieckie(…) Przed wyjazdem naczelnik więzienia major Drużbik  przemówił do nas krótko: „Jedziecie do pracy, aby pracowitością i karnością zasłużyć na wolność” (…)  Wreszcie  wycieńczeni dojechaliśmy do stacji Jaworzno – Szczakowa. Tu czekała nas dodatkowa eskorta strażników uzbrojonych w karabiny maszynowe i pistolety. U boku mieli tresowane psy, które wściekle ujadały (…) Kojarzyło mi się z czasami hitlerowskimi, kiedy pędzono ludzi do obozów koncentracyjnych (…)  Padły komendy: grupować się w dziesięcioosobowe rzędy, ująć się pod ramiona i maszerować w milczeniu. (…)

Prowadzili nas , ubranych w niemieckie mundury, przez cały czas mając odbezpieczoną broń, w każdej chwili gotową do strzału. Będący na czele pochodu oficerowie KBW informowali przechodniów i nadjeżdżających, by zachowywali się ostrożnie , bowiem konwojowani to członkowie Hitlerjugend prowadzeni do obozu pracy. Ludzie nieświadomi perfidnego kłamstwa uwierzyli, że jesteśmy młodymi hitlerowcami. Mijając pluli na nas, złorzeczyli, rzucali kamieniami (….). Wreszcie (…) stanęliśmy u bram obozu (…). Na spotkanie nam wyszedł  Salomon Morel. W mowie powitalnej, pełnej wulgarności powiedział: „Bandyci ! Przybyliście tutaj , aby ciężką pracą zrehabilitować się za zbrodnie popełnione wobec Polski Ludowej. Tu obowiązuje bezwzględna karność i posłuszeństwo wobec przełożonych. Ten, który będzie sprzeciwiał się regulaminowi – zginie”.  

Tak relacjonował - wówczas siedemnastolatek - Ryszard Matusz.

W podobnej, aczkolwiek w innej grupie był przewożony Bohdan Ilczuk, którego ubrano w esesmański mundur. Jego relacja:

„Ludzie krzyczeli na nas, pluli. Nie mogliśmy się odezwać, bo kula w łeb. Było to piorunujące wrażenie, myślałem sobie, że gdyby taki wojskowy miał przynajmniej sierp i młot na czapce, to byłoby lżej.  A oni mieli orła. To było poniżające do granic wytrzymałości. Tak ciężkie, że scena ta do dziś siedzi mi w pamięci. Te rozjuszone psy skaczące na nas, karabiny maszynowe wycelowane w pierś i nienawistna ludność.”

Według dr hab. Krzysztofa Szwagrzyka  (pracownika  IPN Wrocław), funkcjonariusz MBP znający problematykę Jaworzna, objaśnił po latach procedurę tworzenia „spontanicznej nienawiści” mieszkańców miasta do konwojowanych więźniów: „Miasto zawsze było uprzedzane, że wieziemy bandytów, wrogów Polski Ludowej. Czasem, że młodzież z Hitlerjugend. Brało się towarzyszy partyjnych z Jaworzna, bądź okolic, głównie ormowców, żeby „wspierali” nasz transport. Rzucanie kamieniami wpisane było w scenariusz, podobnie jak różnorakie wyzwiska pod adresem więźniów. Tam nie mogło być żadnej spontaniczności. Choć zdarzały się i takie przypadki”.

Dalsze szczegóły okoliczności transportu więźniów ujawnił po latach były oficer KBW:

„Wzdłuż toru kolejowego Jaworzno – Szczakowa rozstawieni byli nasi ludzie i kamieniami rzucali w stojące na bocznicy wagony z więźniami. Krzyczeli, jak im na odprawie kazano: „Zabić zbrodniarzy”, „Naród Polski ma dość siły by was ukarać”. Po około 15 minutach, o godz. 8.45 odwołaliśmy ich przerzucając na odcinek trzeciego kilometra, by tam udawali wieśniaków robiących w polu. Poszturchiwali przechodzącą kolumnę grabiami, kijami od wideł (…). Sierżant Męcywiak wypłacił jedenastu zgromadzonym funkcjonariuszom ORMO po 25 złotych  za udział w akcji za pokwitowaniem i po puszce słoniny z UNRRA. Czas wykorzystania towarzyszy: dwie godziny.”

Z chwilą zorganizowania więzienia rozpoczęła się tam również realizacja systemu progresywnego. Rozpowszechniana w społeczeństwie informacja o progresywności, a więc o postępowym charakterze penitencjarnym, miała zapewne wzbudzić podziw społeczny i uznanie do tego nowego i humanitarnego prądu w socjalistycznym więziennictwie.

            W czasie, kiedy tam przebywałem, obowiązywała  oficjalna nazwa – nie waham się użyć tego określenia - obozu niewolniczej pracy, jako Więzienia Progresywnego. (…) Na czym ten „progres” polegał? Otóż istotnie był tam pewien zakres swobody w poruszaniu się, co przez  tych, którzy poprzedni okres spędzili w więzieniach centralnych o ostrym reżimie, było odbierane pozytywnie. Można było w wolnym czasie przemieszczać się od celi do celi, a nawet wyjść z bloku do innego bloku. Były organizowane kółka samokształceniowe, istniała gazetka ścienna z artykułami pisanymi przez brać więzienną, został nawet utworzony teatr z aktorami – więźniami, który zagrał wiele przedstawień w czasie istnienia więzienia. 

Należy jednak z całą mocą podkreślić , że cała ta wymieniona wyżej pseudorozrywka nie miała absolutnie na celu ulżenia  życia „pensjonariuszom” obozu, zezwolenia na chwile zapomnienia o nieszczęsnej doli, rozerwać się kulturalnie. Cel był jeden: indoktrynacja i pozyskiwanie kapusiów. Wszak dobór repertuaru teatralnego i tematyki gazetkowej, program audycji nadawanych w „kołchoźnikach”, codzienna prasówka z zaznaczonymi obowiązkowymi do przeczytania przez więziennego lektora tekstami partyjnych gazet, czy spotkania koleżeńskie były ściśle ustalane i kontrolowane przez tak zwanych „wujów” lub „speców” (wydział specjalny), czyli funkcjonariuszy UB skierowanych do pracy więziennej, a wyposażonych w bardzo wielkie i skuteczne prerogatywy. A przy tym owi „wujowie” korzystali z możliwości wyławiania kandydatów do pełnienia roli kapusia. Ten proceder był mocno rozwinięty, wszak taki cel miała obozowa „progresja”, o czym nie bez obawy opowiadali później jego byli włodarze.  Z przykrością trzeba przyznać, że wielu młodocianych dało się wplątać w proceder donosicielski, szczególnie, jeśli chodzi o więźniów kryminalnych, których w obozie było w przybliżeniu tyle, co politycznych.

Funkcjonariusze, którzy nie boją się odkryć prawdy o Jaworznie z lat 1951 – 1956, nie chcą wyrazić zgody na ujawnienie swych nazwisk, bo – jak powiadają - boją się utracić wysokie renty i emerytury a także zemsty, jaka ich może spotkać z rąk tych, którzy budowali Polskę Ludową. Obóz dla młodzieży w Jaworznie miał być tajemnicą, którą mieli zabrać do grobu.

A oto jak zeznawał jeden z byłych wysokich funkcjonariuszy, emerytowany pułkownik SB – Roman Z: „Mieliśmy zrobić z tej młodzieży ludzi pośledniejszej kategorii. Posłusznych władzy. Mieli być naszymi poddanymi, donosicielami gotowymi pod wpływem strachu sprzedawać najbliższych przyjaciół. Po latach „ćwiczeń” w obozie , rozesłani do miast, mieli tworzyć legiony kapusiów, wzmacniając w ten sposób urzędy bezpieczeństwa, ORMO, milicję. Chciano z nich zorganizować kadrę niskopłatnych donosicieli”.

Pragnę  potwierdzić stosowanie takich praktyk przez UB, sam tego doświadczyłem. Zaledwie dwa miesiące po opuszczeniu więzienia byłem już indagowany wielokrotnie, wzywany do stawiennictwa w UB w Trzciance, gdzie zaproponowano mi współpracę, obiecując nawet wynagrodzenie. Zdecydowanie odmówiłem. Odnośny dokument znajduje się w aktach archiwalnych  IPN Poznań.

Oto cała filozofia progresywności obozu, którą realizowali bezskutecznie przez 5 lat istnienia funkcjonariusze Więzienia Progresywnego w Jaworznie.  Próba uczynienie z więźniów politycznych przyszłych janczarów służących bezrefleksyjnie władzy ludowej nie mogła się powieść.  Osadzeni w Jaworznie więźniowie polityczni stanowili przekrój prawie wszystkich warstw i środowisk społeczeństwa polskiego, wychowani w duchu głębokiego patriotyzmu. Okres wojny i pierwsze lata powojenne w wielu ukształtowało nowy typ bohatera, z którym się utożsamiali, których starano się naśladować.  Wielu pochodziło z Kresów, gdzie już wcześniej poznali „dobrodziejstwa” systemu komunistycznego. Otrzymywali wyroki głównie za przynależność do antykomunistycznych organizacji o zróżnicowanym charakterze, od podziemnych organizacji harcerskich do związków zbrojnych. Skazywały ich wojskowe sądy i w przeważającej większości z artykułu 86 kodeksu karnego Wojska Polskiego zagrożonego  sankcją od 5 lat więzienia do kary śmierci. Dziś wiadomo na podstawie danych IPN, że takich organizacji działało w Polsce w latach 1945 - 1956  ponad tysiąc.

 Tak zwani wychowawcy, czyli funkcjonariusze mundurowi  zajmujący się  nawracaniem zbłądzonych na prawych obywateli to byli ludzie prości, bez wykształcenia, bez wiedzy z dziedziny psychologii, socjologii. Niewielu z nich miało maturę, za to silny socjalistyczny kręgosłup. Z dostępnych dokumentów wynika, że wychowawcy nie mogli nawiązać relacji z podopiecznymi, ponieważ ci ostatni intelektualnie stali wyżej od swych nauczycieli. Wielu z politycznych miało wykształcenie średnie a niemało też było studentów z wyższych uczelni. To był jeden z ważniejszych powodów, choć nie jedyny,  dla którego eksperyment pedagogiczny makarenkowskiej proweniencji nie powiódł się.

Ważnym wydarzeniem mającym decydujący wpływ na zaniechanie eksperymentu wychowawczego rodem z Rosji sowieckiej był jedyny w swoim rodzaju bunt więźniów, który miał miejsce 15 maja 1955 r.

Sprawą nie końca zbadaną (brak dokumentów lub trudności w dostępie do nich), choć znaną z relacji kompetentnych funkcjonariuszy, to niechlubny zamiar wysłania polskich młodocianych patriotów z więzienia Jaworzno na wojnę do Korei. Był to czas, kiedy w koreańskiej wojnie uczestniczyły dwa potężne bloki: Ameryka i Związek Radziecki. 

Zbigniew M. – absolwent rocznej szkoły kontrwywiadu w Rembertowie- z którym Mateusz Wyrwich przeprowadził wywiad, oddelegowany później do Jaworzna w celu zorganizowania odpowiednich ćwiczeń z więźniami, obszernie zrelacjonował wykonywanie powierzonego zadania. Oto fragmenty relacji:

„ (…) Kiedy mnie wezwano do sekretariatu (w MBP – przyp. J.U.), zaczęły mi się ręce trząść. Musiało być widać po mojej twarzy, że byłem przestraszony, bo sekretarka zapytała mnie, czy nie czuję się źle. (…) Po kilku minutach zza skórzanych drzwi wyszedł rosyjski major w polskim mundurze i poprosił mnie do obszernego pomieszczenia. Rosyjski major przedstawił mnie mówiąc: „Towarzyszu, będziecie mieli zaszczytną misję do wypełnienia. To jest kapitan Morel,  z którym będziecie współpracować”. (…) W pewnym momencie otworzyły się drzwi i wszyscy wstali (…) Moim oczom za chwilę ukazał się nie kto inny, ale Radkiewicz (minister MBP – przyp. J.U.)(…)  do mnie powiedział : „ Towarzyszu, dużo słyszeliśmy o was, partia stawia was na pierwszym froncie wojny ideologicznej” (…) Morel podszedł do mnie, wyprostował się jakby stanął na baczność, uścisnął mi rękę i powiedział: „Do zobaczenia na froncie, na placówce”. (…) Zgłosiłem się u dowódcy jednostki wojskowej (w Katowicach)(…) a ja dowiedziałem się od szefa kontrwywiadu ,że mamy przygotować wyjazd młodego rocznika do Związku Radzieckiego, a potem do Korei. (…) Następnego dnia dowiedziałem się na odprawie, że tymi żołnierzami mają być więźniowie z Jaworzna,  ja zaś mam ich w ciągu trzech miesięcy przeszkolić. (…) Miałem wątpliwości, czy z tych ludzi, zagorzałych antykomunistów będzie jakikolwiek materiał na żołnierzy. (…)  Jeden z moich przełożonych, kiedy wyraziłem wątpliwość, czy więźniowie nadają się na wojsko, bez ogródek powiedział: „Tu nie chodzi o ich siłę bojową , ale o to by zobaczyli, jak ci Amerykanie strzelają do nich, jak do kaczek. Niech giną z rąk tych, których tak bardzo kochają”.

Były już w obozie prowadzone ćwiczenia z drewnianymi karabinami. Jednakże nie doszedł do skutku             zbrodniczy zamiar wysłania kwiatu polskich patriotów na rzeź do Korei. Prawdopodobnie na skutek przecieku, mimo wielkiej tajemnicy. Wiadomość dotarła na Zachód i radio Wolna Europa nadała temu rozgłos. To zapewne ostudziło niecny zamiar MBP.

Na miejscu drewnianych baraków z 1943 r. , w 1950 r. rozpoczęto budowę muru okalającego obóz oraz betonowych kilkupiętrowych bloków będących de facto więzieniem ze wszystkimi jego ponurymi atrybutami, a więc celami zbiorowymi o powierzchni 35 metrów kwadratowych z dziesięcio-piętrowymi pryczami dla 20 osób, kratami w głównych drzwiach wejściowych oraz oknach przemyślnie zakamuflowanych rzekomo betonowymi szprosami, które w środku były wypełnione stalowymi prętami o przekroju 10 mm. Rozmiar okienka 20x20 cm, nawet głowy się nie przeciśnie, a cóż dopiero cały człowiek, choć bardzo wychudzony głodowymi racjami żywnościowymi. Były naczelnik więzienia Zdzisław Jędrzejewski w rozmowie z dziennikarzem i pisarzem Mateuszem Wyrwichem, już w latach 90. tak cynicznie widzi i opisuje obóz: „…to nie był żaden obóz, ale luksusowe więzienie, gdzie okna były bez krat. Wszelkie wygody, swoboda, dyskusje…”.

W więzieniu istniał system kar hojnie szafowany przez funkcjonariuszy z byle jakiego powodu, chociażby za nie zdjęcie czapki przy spotkaniu z byle jaką ciurą w mundurze, unikanie pracy,  pomoc koledze umieszczonemu w karcerze, upieczenie znalezionego ziemniaka, choroba, której nie uznał funkcjonariusz itp. Stosowano kary, które miały zwiększać dolegliwość dla więźnia: obcięcie włosów, pozbawienie prawa do pisania i otrzymywania listów, pozbawienie prawa do widzenia z rodziną, pozbawienie prawa do tzw. „wypiski”, czyli możliwości zakupu jedzenia w więziennej kantynie, przeniesienie do bardzo ciężkiej pracy w dziale prefabrykacji, umieszczenie w izolatce, umieszczenie w karcerze zwanym w Jaworznie „bunkrem”, umieszczenie w „bunkrze” z wyżywieniem o chlebie i wodzie, przeniesienie do więzienia o zaostrzonym rygorze.

            Najdotkliwszym z cierpień, jakich doznawaliśmy, to permanentny głód. Pracowaliśmy wszyscy ciężko, bardzo ciężko nieraz po 10 i więcej godzin na dobę. Była to praca w istocie za darmo. Otrzymywaliśmy wprawdzie jakieś drobiazgi, które zawsze były przechowywane na specjalnych kontach w więziennej administracji. Z zarobionych pieniędzy potrącano nam koszty pobytu w więzieniu (co za paradoks!), a to co zostało mogliśmy przeznaczyć na wypiski, a więc reglamentowany zakup chleba, cebuli, jaj, jakiejś pośledniej, często nieświeżej wędliny, sera, cukru, papierosów itp. Wielkiego wyboru nie było. I dzięki tym wypiskom i pomocy pieniężnej rodziny (paczek nie wolno było otrzymywać) mogliśmy przetrwać.  Przykładowo dzienna racja żywnościowe to: rano czarna gorzka kawa zbożowa i ćwierć bochenka (nie znam gramatury) chleba, czasem z dodatkiem kawałeczka margaryny lub marmolady; na obiad litr zupy nie za gęstej, bez kawałeczka jakiegoś mięsa. Czasem zupa była nie do ujedzenia, gotowana z suszonej marchwi lub brukwi.  Rzadko bywały ziemniaki lub kasza na gęsto polewana czymś w rodzaju gulaszu. Jeśli to był gulasz z fragmentami mięsa, było to  zjadliwe, lecz gulaszu z zepsutego dorsza, cuchnącego,  razem z głową i płetwami nie dało się zjeść. Wtedy trzeba było zrezygnować z „ gulaszu”, a kaszę posypać cukrem lub sokiem pochodzącym z wypiski; na kolację czasem jakaś zupka, czasem kawałek ryby, czasem tylko chleb i gorzka kawa. Nigdy żadnych owoców ani jarzyn. Tylko więźniowie - górnicy otrzymywali lepsze posiłki.

W czasie przerwy obiadowej na prefabrykacji gdzie pracowałem, byłem świadkiem żałosnego wydarzenia. Po wydaniu z kotła obiadu dla wszystkich, pozostało jeszcze trochę ziemniaków. Wydający krzyknął: kto chce dokładki. Grupa wygłodniałych rzuciła się, aby pozyskać choć trochę więcej jedzenia. Tak się przy tym kotłowali, tak się pchali, że jeden z kolegów dostał od drugiego niechcący w nos, aż mu krew poleciała. To nic, że krew z nosa spływa. Wraca uśmiechnięty, szczęśliwy; on niesie w misce dodatkową porcję ziemniaków.

Głód był tak wielki i permanentny, że kiedyś na prefabrykacji jeden z więźniów w proteście głodowym chciał popełnić samobójstwo. Najadł się cementu, a wiadomo, czym by to skutkowało gdyby cement w żołądku stężał.  Na szczęście dla delikwenta widział to więzień – inżynier pracujący na prefabrykacji i natychmiast przystąpiono do wywołania wymiotów i płukania. Udało się. Niedoszły samobójca znalazł się na izbie chorych, a po wyleczeniu poszedł za karę do bunkra.

Pierwsze dwa tygodnie po przybyciu do Jaworzna pracowałem w piekarni przy przenoszeniu worków z mąką, czy  wykonywaniu innych robót. Jaki byłem szczęśliwy, bo wreszcie tam w piekarni mogłem najeść się do syta chociażby samego chleba. Może trudne jest to do uwierzenia, ale to prawda, dziennie potrafiłem zjeść bez mała dwa bochenki tego rarytasu.

Pracując ciężko myśleliśmy nieraz o matczynych domowych posiłkach. Jakże ciężko było wyzbyć  się tej natrętnej myśli, która tylko potęgowała uczucie głodu. Może to i mało wiarygodne, ale przy takim głodzie marzyła mi się miska jedzenia takiego, jakim mama karmiła ...świnie: gotowanych tłuczonych ziemniaków posypanych otrębami i polanych zsiadłym mlekiem lub serwatką…

Ot i przy takim wyżywieniu musieliśmy w obozie niewolniczej pracy wytrwać. I wytrwaliśmy dzięki pomocy rodziny i wypiskom.

Więzienie w Jaworznie jakie pamiętam (przebywałem w nim od lutego do października 1953 r.), to duży obszar terenu o powierzchni 36 hektarów  otoczony wysokimi na 6 metrów murami z czerwonej cegły.  Na tych murach co kilkadziesiąt metrów znajdowało się w sumie 16 wieżyczek z uzbrojonymi w granaty i broń maszynową strażnikami.  Za murami wewnątrz obozu wszystko było tak jak za czasów hitlerowskich, a więc pas śmierci codziennie starannie zagrabywany, no i oczywiście ogrodzenie z drutów pod napięciem 500 woltów. Wejście więźnia na pas śmierci było równoznaczne z jego zastrzeleniem.

Bloki sytuowano prostopadle do murów, a także i do głównej drogi wiodącej do Krakowa. Z okien celi patrząc pod kątem można było widzieć z niewielkiej odległości ruch samochodowy i pieszy na drodze.

Umeblowanie celi - sali to piętrowe prycze, stół i ławki oraz małe szafki na rzeczy osobiste.  Na wyposażenie każdy więzień otrzymywał miskę aluminiową i łyżkę oraz kubek (nie zawsze) i kawałek szarego mydła. Do ubrania dostawał szare drelichowe spodnie i bluzę, kalesony, koszulę i obuwie o drewnianej podeszwie zwane okulakami oraz onuce, a na głowę okrągłą szarą, uszytą z grubej flaneli czapkę. W okresie zimowym dostawał jeszcze kurtkę. Raz w tygodniu wychodziliśmy do łaźni pod prysznic i dostawaliśmy na zmianę bieliznę osobistą.

            Na oddziale stanowiącym piętro w bloku znajdował się sanitariat (ubikacje oraz umywalki z wodą bieżącą). Codzienna pobudka (nie wiem o której godzinie, ponieważ nikt nie posiadał zegarka i nigdzie takowego na terenie obozu nie było) to głośny, trzykrotnie wygrywany hejnał  na trąbce. Do dziś pamiętam tę melodię.

Na terenie obozu istniał radiowęzeł nastawiony na słuchanie audycji radiowych programu pierwszego. We wszystkich celach były głośniki tzw. „kołchoźniki” uruchamiane centralnie. Był zakaz ich wyłączania. Nadawano też audycje przygotowywane wewnątrz obozu, pogadanki, rozmowy z przodownikami pracy, atakowano wyimaginowanych bumelantów, odczytywano fragmenty postępowej literatury radzieckiej itp. Czasami puszczano muzykę rozrywkową z płyt, takie banalne piosenki, jak „Świnki trzy”, „Czarne oczka miała, komuż by je dała”, czy „Były raz sobie cztery krasnoludki”. Ambitniejszych utworów muzycznych nie nadawano. 

Myliłby się ten, kto by uznał, że władza w przypływie ludzkich odruchów chciała młodzieży zniewolonej uprzyjemnić chwile pełne codziennej udręki. Nic podobnego. Taki radiowęzeł służył  jako narzędzie indoktrynacji młodych a niepokornych. W zależności od okresu, nadawano informacje na temat aktualnych wydarzeń politycznych, jak np. projektu nowej konstytucji, programu Frontu Narodowego, XIX Zjazdu PZPR, czy urodzin Bieruta itp. Pamiętano, aby w radiowęźle puszczać piekielnie jadowite felietony popularnej wówczas w  masmediach  Wandy Odolskiej,   znanej także z artykułów prasowych piszącej pod pseudonimem „Osa”. W radiowęźle poruszano sprawy podniesienia wydajności pracy, piętnowano niewykonanie norm, lecz największą uwagę przykładano – jak wspomniałem wyżej, do treści kształtujących światopogląd materialistyczny.

 Jednym z elementów mających uwiarygodnić w oczach społeczeństwa humanitarny charakter penitencjarny zakładu karnego, były wizyty znanych osób publicznych, dziennikarzy, pisarzy, reżyserów. Jednym bowiem z zadań, jakie stawiało sobie kierownictwo obozu, było przeniesienie zza murów wykreowanej przez władze rzeczywistości. Organizowano więc spotkania z Igorem Newerlim, Stanisławem Wygodzkim, Wandą Jakubowską, Kazimierzem Koźniewskim. Był też Sławomir Mrożek, należący do tych autorów, którzy jako pierwsi zapoczątkowali piśmiennictwo o Jaworznie publikowane w „Sztandarze Młodych” w latach 1951 – 1955. W 1956 r. na fali październikowej odwilży ukazał się w „Po prostu” tekst znanej pisarki Seweryny Szmaglewskiej poświęcony głównie przebiegowi buntu w obozie, jaki miał miejsce 15 maja 1955 r. Kazimierz Koźniewski napisał potem powieść „Bunt w więzieniu”, którego inspiracją były właśnie te wydarzenia. Opisane w powieści wydarzenia nie miały nic wspólnego z rzeczywistością, poza faktem wybuchu buntu.

 Na spotkania te zapraszano głównie „aktywistów”, których wypowiedzi w trakcie dyskusji nie mogły przecież kompromitować  kierownictwa obozu.

Na terenie obozu były inne jeszcze budynki murowane jak  administracyjny w pobliżu bramy głównej, gdzie także miały miejsca  widzenia z rodziną. Odbywały się one przez siatkę bez możliwości jakiegokolwiek kontaktu bezpośredniego, nawet dotknięcia ręką. Tylko w nagrodę można było uzyskać kilkunastominutowe widzenie przy stoliku. Ponadto był jeszcze budynek piekarni, kuchni, stolarni, ślusarni a także domu kultury i technikum dla więźniów. Według dostępnych danych, to do technikum mechanicznego uczęszczało około 100 więźniów, a ukończyło go – 9 osób.  Było też pomieszczenie, chyba jakiś barak, który służył za prowizoryczne ambulatorium. Naczelnym lekarzem był wolnościowy cywil, a jego pomocnikiem - więzień felczer.

Już poza murami utworzony został teren prefabrykacji, gdzie więźniowie w bardzo ciężkich warunkach produkowali betonowe 300-kilogramowe belki DMS i  trylinki.  Poza ogromną halą produkcyjną był niewielki budynek administracyjny oraz basen przeciwpożarowy.  Na teren prefabrykacji doprowadzono bocznicę kolejową dla wyładunku materiałów i wywózki gotowych wyrobów.  Cały teren przylegający do murów więziennych, w których pobudowano  bramę  dla przejścia kolumny więźniów do pracy, był ogrodzony wieloma warstwami drutów kolczastych ze sławetnym pasem śmierci oraz wieżyczkami z uzbrojonymi strażnikami i szkolonymi psami. Szansę ucieczki przez tak strzeżoną „granicę” należało uznać za zerową.

Obóz w Jaworznie dla młodocianych przeznaczony był dla 2.500 – 3.000 więźniów, zatrudnionych w warsztatach mechanicznych stolarskim i ślusarskim, na prefabrykacji, na budowie osiedli dla funkcjonariuszy i przy pracach gospodarczych. Przede wszystkim jednak miała to być tania siła robocza dla pięciu kopalń, w których ze względów bezpieczeństwa nie chcieli pracować górnicy wolnościowi. Szczególnie złą sławą cieszyła się kopalnia upadowa „Feliks”, w której woda ciekła górnikom na głowę, a pracować musieli niekiedy w pozycji leżącej. Była ona też mocno zagrożona wybuchem, dlatego tam posłano niedoświadczonych więźniów …na zatracenie.

Niemniej ciężką pracę wykonywali więźniowie na prefabrykacji.  Przez 8 do 10 godzin na dobę produkowano nieustannie belki betonowe używane w budownictwie oraz trylinki - ciężkie grube sześciokątne bloki betonowe służące do układania dróg. W hali produkcyjnej był taki hałas stołów wibracyjnych służących do ubijania betonu, że  rozmawiać można było tylko wytężając do maksimum struny głosowe. Nie mieliśmy żadnych zabezpieczeń ani przed nadmiernym hałasem, ani przed żrącym ręce betonem. Żadnych ubrań roboczych. Do pracy szliśmy w tych samych drelichach, w których przebywaliśmy na codzień.  Pracowałem tam tylko przez pół roku, a już od dawna mój organ słuchowy odczuwa skutki nieustannego łomotu stołów wibracyjnych.

Ten brak elementarnych zabezpieczeń więźniów przed szkodliwym wpływem środowiska (cement, beton, piekielny hałas) oraz całkowity brak jakiegokolwiek nadzoru nad bezpieczeństwem był przyczyną wielu wypadków. Na terenie prefabrykacji nie było ani jednej podręcznej apteczki do opatrzenia chociażby skaleczeń, które w takich warunkach są nie do uniknięcia. 

Pamiętam wypadek, którego byłem świadkiem i mimowolnym uczestnikiem. W całości już wcześniej opublikowałem to w książce własnego autorstwa pt. „Ocalić od zapomnienia”. Przytaczam fragment:

„…W tym dniu nasz zespół  szczególnie uwijał się przy pracy. Obiecano nam pozwolenie na kąpiel w basenie przeciwpożarowym znajdującym się na terenie prefabrykacji, o ile oczywiście wykonamy dzienną normę . Wizja rozkosznej kąpieli i możliwość popływania wzmaga siły. Pot zalewa oczy, w brzuchu kiszki marsza grają, ale to nic, byle prędzej, byle szybciej.

Pchamy kolejną platformę załadowaną belkami. Z prawej strony idzie Rysiek Uliński, ja z  kilkoma kolegami z tyłu. Nagle przeładowana na jedną stronę platforma przechyla się i kilka ton żelbetu przygniata Ryśka do ściany sztaplowanych belek. Nie miał biedak możliwości odskoku, ani ucieczki.  Łoskot zsuwających się belek i krzyk przygniatanego zlewa się w jedno. Nie potrafię do dziś wytłumaczyć, skąd w nas wtedy, wyczerpanych morderczą pracą, wzięło się tyle siły, tyle nadludzkiej wprost mocy, że zdołaliśmy niesamowitym wręcz zrywem ustawić na powrót platformę wraz z belkami. Na ziemi leżał jęcząc z dziwnie wykrzywionymi nogami Rysiek. Jako początkujący student medycyny (oczywiście na wolności) poczułem się predysponowany do udzielenia mu pierwszej pomocy. Na prefabrykacji nie było żadnej podręcznej apteczki! W okolicy podudzia złamane kości piszczelowe wystają przez rozdarte spodnie .Otwarte złamanie. Podejmuję natychmiastową decyzję unieruchomienia kończyn. Używam do tego drewnianych podkładów do belek. Z tak unieruchomionymi nogami niesiemy jęczącego Ryśka na rękach do baraku – ambulatorium, mieszczącego się za murami prefabrykacji  (…)..”

W kopalniach zdarzało się jeszcze więcej wypadków, w tym śmiertelne. Tam jednak szybka pomoc medyczna działała znacznie sprawniej, jako że pracowali wspólnie z więźniami górnicy wolnościowi.

Według K. Szwagrzyka, w latach 1951-1956 zostało udokumentowanych co najmniej 9 wypadków śmierci, w tym 2, w których więzień został zastrzelony przez strażników, 2 – zginął w kopalniach, jeden – w warsztacie ślusarskim, 2 –wskutek wypadków, 2 – z nieznanej przyczyny.

Żądza bycia wolnym jest chyba jedną z najsilniejszych pożądań każdej istoty żywej.  Z szacunkiem podchodzę do tych, którzy narażając życie ryzykują ucieczkę do wolności. Ucieczki zdarzały się też w Jaworznie, w większości nieudane. Sześciometrowy mur, zasieki pod napięciem, pas śmierci tylko wyjątkowym desperatom pozwoliły planować ucieczkę. Ostrzeżenia strażników, że w razie próby ucieczki będą strzelać,  skutecznie wybijały z gorących głów marzenia o wolności. Lecz mimo to jeden z więźniów w 1952 r. wykorzystując nieuwagę strażników, skokiem o tyczce znalazł się po drugiej stronie muru. Inny zbiegł do lasu pod osłoną wagonów wywożących betonowe elementy z prefabrykacji. Były też próby ucieczek z kopalń.  Jedną z nich opisuje Mateusz Wyrwich:

„…Było to na zmianie popołudniowej – wspomina Kazimierz Wojciechowski. – Na chodniku głównym opadowym, którym wchodziliśmy do pracy. Trzech kolegów tuż za wejściową kratą miało poprawiać strop. Wykorzystując fakt, że pracowali na popołudniowej zmianie, a było to zimą i wcześnie zapadał zmrok , wydrążyli otwór. Usiłowali przez niego wyjść. Nie wiedzieli biedacy, że z otworu wydostawała się smuga światła i pojawiały się ich ślady na śniegu. Próba ucieczki została natychmiast zauważona przez żołnierzy KBW. Całą trójkę szybko schwytano…”

Wszyscy schwytani w wyniku zainicjowanych przez siebie ucieczek byli stawiani przed sąd i skazywani na dodatkowe lata.

Znaną mi z autopsji ucieczkę z terenu prefabrykacji pozwoliłem w miarę szczegółowo opisać w cytowanej wcześniej książce swego autorstwa. Oto jej fragment:

„…Jest letni upalny dzień 1953 r. Po zakończeniu pracy ten sam codzienny rytuał:  formowanie grup, przeliczanie i… Nie, bramy nie otwierają, nie wypuszczają na teren więzienia. Ponownie przeliczają . I jeszcze raz… Wśród „klawiszy” nerwowy nastrój. Zaczyna się bieganina. Nam każą siadać na ziemi. Czekamy godzinę, dwie. Wreszcie dociera szokująca wiadomość, że brakuje jednego więźnia – Leona Kapołki. Dłużej już nas nie trzymają, przepuszczają przez bramę i idziemy do swoich bloków. Wśród braci więziennej poruszenie. A więc ucieczka, tylko czy udana?

Na drugi dzień do pracy nie wychodzimy. Dowiadujemy się, że całą noc i cały dzień trwają intensywne poszukiwania zbiega. Teren prefabrykacji silnie oświetlony, wzmocnione posterunki. Na zagrabionej między drutami ziemi nie ma żadnego śladu przejścia, a więc więzień musi przebywać gdzieś na terenie, ale gdzie?  Dwudniowe poszukiwania nie dały rezultatu. Powracamy do pracy. (….) Mija tydzień… Tymczasem wśród kolegów wybuchają raz po raz jakieś kłótnie, nieporozumienia. Oskarżają się nawzajem o wykradanie sobie z szafek resztek żywości pozostawionej przez niektórych bardziej wytrwałych do następnego dnia. Jednemu zginął cukier, drugiemu jakiś kawałek zaoszczędzonego chleba, innemu cebula. Mnie ktoś świsnął butelkę soku wiśniowego zakupionego z wypiski. Używałem go chętnie do „okraszania” dawanej na sucho kaszy. Aż wreszcie po około 10 dniach w godzinach popołudniowych jesteśmy świadkami przerażającego widoku. Grupa „klawiszy” prowadzi przez teren więzienia jakieś monstrum (...) To on – Leon Kapołka.  W Jaworznie już go więcej nie widziano (…. ) A oto przebieg zdarzeń zasłyszanych od „klawiszy”:  W pierwszym dniu ucieczki Leon podczas przerwy obiadowej udał się do latryny. Odczekał aż zostanie sam i wskoczył do …dołu z ekskrementami. Schował się aż po szyję. Spodziewał się, że po pracy, kiedy obstawa zejdzie z terenu prefabrykacji, zdoła pod osłoną nocy przedrzeć się za druty i zbiec. Przeliczył się jednak (…) Po dwóch dniach, kiedy zaniechano poszukiwań na terenie prefabrykacji, wyszedł z dołu i skrył się na poddaszu hali produkcyjnej (...) Po zakończeniu przez nas pracy , wychodził z kryjówki i myszkował po szafkach i kątach  szukając jakiegoś pożywienia. Jego koledzy nie domyślając się, oskarżali się nawzajem o kradzież resztek żywności (…) Tak to biedny uciekinier przetrwał około 10 dni, po czym sam oddał się w ręce „klawiszy”.

            Mało znany jest fakt, że w Jaworznie, tak naszpikowanym funkcjonariuszami i kapusiami więzieniu została założona tajna organizacja więźniów politycznych. Według relacji Jerzego Pruszyńskiego (…), pierwsze spotkanie przyszłych konspiratorów miało miejsce jesienią 1951 r. Uczestniczyło w nim kilkanaście wybranych osób. Jednomyślnie podjęto decyzję o potrzebie założenia takiego związku, a wynikało to z faktu pozyskanej wiadomości o pomyśle wysłania więźniów do Korei. Organizacja miała mieć charakter samoobrony, a także samokształcenia. Każdy miał przygotować materiały do wykładów, na czym się najlepiej znał, głównie z zakresu niezakłamanej historii i literatury. Konspiratorzy składali przysięgę według roty: „Przysięgam, że nie zdradzę swych braci Polaków, choćby miało mnie spotkać więzienie albo śmierć w walce o wolność i niepodległość Polski, Ojczyzny naszej. Tak mi dopomóż Bóg.”

Mimo zachowania daleko idącej ostrożności, po obozie rozeszła się wiadomość o powstaniu jakiegoś tajnego związku, choć żadnych szczegółów, ani uczestników nie znano. Poszła plotka o powiązaniach zewnętrznych, planowanym rozbiciu więzienia. Służba więzienna – jak relacjonuje Jerzy Pruszyński – ciągle szukała między nami przywódców, prowodyrów, czy niepoprawnych reakcjonistów. Więźniowie jednak zastosowali prosty system „na przemian”, to jest każdego dnia ktoś inny krytycznie się wyrażał o socjalizmie, by następnego dnia chwalić zdobycze socjalizmu, popierać współzawodnictwo pracy.

Więźniowie z kółek samokształceniowych edukowali często więźniów kryminalnych, będących na ogół bardzo słabo wykształconymi. Starano się przekazać im rzetelną wiedzę historyczną.

W 1953 r. powstała równolegle inna organizacja, także bez nazwy.  Przywódcą był więzień Krzysztof Gąsiorowski. Jej założeniem było kontynuowanie działalności niepodległościowej, a także przeciwstawianie się indoktrynacji komunistycznej i przygotowaniu samoobrony na wypadek wojny, organizowanie ucieczek, rozpracowywanie konfidentów.

Jak już wspominałem, w obozie był radiowęzeł obsługiwany przez więźniów, oczywiście pod ścisłym nadzorem funkcjonariuszy. Amplifikatornię obsługiwał zdolny więzień – amator techniki radiowej Mirosław Kryszczyński. Mając dostęp do urządzeń radiowych, domowym amatorskim sposobem wykonał odbiornik radiowy, który ukrył w swojej gitarze. Było to wielkie osiągnięcie w technice pozyskiwania świeżych i – co ważne – prawdziwych wiadomości, bowiem skonstruowane radio odbierało program BBC w języku polskim, czy Radio Wolna Europa.  Wieści przekazywane na prasówkach, czy przez „kołchoźniki” w konfrontacji z wiadomościami ze świata zachodniego okazywały się kolejną fikcją.

Wydarzenia jakie miały miejsca dnia 15 maja 1955 r. w obozie Jaworzno, były bezprecedensowe w polskim systemie penitencjarnym w owym okresie.

Na placu przed blokiem, w pobliżu strażnicy nr 10 wypoczywała grupa więźniów – górników po nocnej zmianie. Dwóch siedziało, inni spacerowali, jeden znużony nocną zmianą zdrzemnął się. To jest ich czas na odpoczynek. Nagle strażnik wzywa ich do rozejścia się. Nie chcą sprzeciwiać się całkiem bezzasadnej decyzji, wstają i odchodzą.  Ten, który uciął drzemkę nie usłyszał tego rozkazu. Kiedy jeden z kolegów podchodzi by obudzić śpiącego, z wieżyczki pada celny strzał. Więzień  Stanisław Baran pozostał nadal na swoim miejscu. Już nie żył. Do Jaworzna trafił z kamieniołomów w Strzelcach Opolskich. Za dwa miesiące miał wyjść na wolność.

Ten strzał strażnika to był swoisty casus belli, bo wydarzenia po tym potoczyły się lawinowo. Na plac zaczęło przybiegać coraz więcej więźniów, coraz głośniej krzyczących i złorzeczących strażnikowi, zaczął się niekontrolowany bieg spraw. Przerażeni strażnicy uciekli do budynku administracyjnego. Odważniejsi próbowali uspokoić gęstniejący tłum, ale nie mieli autorytetu. Wybuchła skrywana dotąd eksplozja nienawiści. Na strażnicę poleciały pierwsze kamienie, kawałki węgla ze stojących  obok wagoników wąskotorówki.. Chłopaki wyrywali przęsła szyn z wąskotorówki i rzucali na druty pod napięciem. Błysk jak od pioruna i druty pękły pod ciężarem szyn. Strażnicy z sąsiednich „gołębników” (budki strażnicze w żargonie więziennym) strzelali z karabinów maszynowych po pasie śmierci. Strażnik – zabójca Ferdynand Matyjasik usiłował bronić się przed spodziewanym linczem, rzucał w tłum granaty ogłuszające.  Kilku chłopców przyniosło z bloków sienniki, nasączyło je olejem i podpalone rzucili na wybite już na strażnicy okna i drzwi.

Jeden z „klawiszy” usiłował uspokoić rozwścieczonych i zagroził, że jeśli nie uspokoją się, to zostaną wystrzelani, jak ten tam – pokazuje na nieżywego Staszka Barana. Dopadli go i nieźle pobili, ale potem odprowadzili do budynku administracyjnego. A strażnik z wieżyczki nr 10 widząc, że za chwilę może być zlinczowany, zdążył uciec na zewnątrz muru. Chłopcy rzucili propozycję, aby mur przebić i wiać, ale tam już więzienie zostało otoczone przez wojska KBW z bronią maszynową.

Jerzy Pruszyński, świadek i uczestnik owych wydarzeń tak je opisuje: „Wiedzieliśmy już, że więzienie jest otoczone wojskiem (…) Próbowaliśmy więc w jakiś sposób opanować nastroje, szczególnie agresywne ze strony więźniów kryminalnych, by z nimi rozmawiać , żeby nie doszło do jakichś głupstw. Kryminalni bowiem pragnęli rozprawić się ze znanymi kapusiami. Oni na szczęście jakoś w tym czasie zniknęli. Ukryli się na poddaszu domu kultury. Z grupą chłopców z naszej organizacji zebraliśmy się na kilka minut na naradę w stołówce. Podzieliliśmy się, kto i za co będzie odpowiadał (…)”.

W ten sposób co rozsądniejsi próbowali zorganizować jakieś prowizoryczne służby, które regulowałyby dalszy przebieg działań. Zarządzanie obozem przejęła organizacja, wyznaczając dla „dyżurnych” zadania.

Najtrudniej mają ci, którym przypadła „służba” w kuchni i piekarni. Była obawa, że wygłodzone organizmy więźniów nie wytrzymają nadmiaru jedzenia, kiedy pojawiła  się okazja najedzenia się do syta.  Udało się opanować sytuację. Tego dnia wszyscy dostali chleba zdecydowanie więcej. Wydany został obiad. Wieczorem na zarządzenie zorganizowanej już grupy porządkowej, większość chłopców wróciła do więziennych bloków.  Kiedy minął szał nienawiści, moment ten wykorzystał jeden z oddziałowych, ludzki człowiek i nawet lubiany przez więźniów, który zaczął nie tylko prosić, ale wręcz błagać: „Kochani, górnicy wróćcie na oddział, wojsko otacza więzienie, nic nie zrobicie. Zobaczcie z góry jak wojsko szykuje się na was.” Te proste i życzliwe słowa trafiły do przekonania i na wieczór wszyscy wrócili do swoich cel.

W grudniu 1955 r. odbyła się w Sądzie Wojewódzkim w Krakowie rozprawa, na której zapadły wyroki od roku do pięciu lat więzienia dla 14. najbardziej obwinianych o bunt więźniów. Strzelający strażnik nie został nigdy skazany. Według Mateusza Wyrwicha, po zajściach w obozie  Ferdynand Matyjasik został urlopowany na 7 dni, po czym wrócił do pracy, a po rozwiązaniu obozu odszedł ze służby. Był funkcjonariuszem placówki ORMO w Jaworznie przez długie lata.

            Bunt był początkiem likwidacji eksperymentu wychowawczego. Władze jednoznacznie zostały pozbawione nadziei na oczekiwane wyniki wychowawcze. Rozpoczął się proces likwidacji Więzienia Progresywnego, które przyjęło nazwę Centralnego Więzienia w Jaworznie.  Więzienie dla młodocianych w Jaworznie, z całym realizowanym w nim systemem pedagogicznym przestało istnieć 31 grudnia 1955 r.. Po tej dacie osadzano tam młodocianych z wyrokami do 5 lat, ale tylko skazanych za przestępstwa pospolite. 

            Opisując obóz w Jaworznie, nie można pominąć niesławnej pamięci postaci, jaką był kpt. Salomon Morel. Funkcję naczelnika obozu przejął w listopadzie 1945 r.. Poprzednio był komendantem obozu jeńców niemieckich w Świętochłowicach, gdzie dał się poznać jako bezwzględny tyran. Bano się go. Przejmując obóz w Jaworznie, gdzie też byli początkowo przetrzymywani jeńcy, jego tyrania była bezgraniczna. To za jego czasów życie straciło tam kilkanaście tysięcy ludzi. Jak twierdzi John Sack, amerykański dziennikarz żydowskiego pochodzenia, który przeprowadził z nim wywiad w 1990 r., Morel osobiście zabijał więźniów i okrutnie znęcał się nad jeńcami.  Mówił, że to zemsta za jego żydowskich braci.

Grażyna Kuźmiuk w 1991 r. przeprowadziła z Morelem rozmowę („Hektary Morela”) i usłyszała od niego : „Dzisiaj w ogóle nie powinno się wracać do tamtych spraw. To powinno być zakazane. Żądam, aby o tym w ogóle nie pisać.” W 1991 r. wyjechał do Szwecji, starając się tam o azyl. Nagabywany przez dziennikarzy o swą przeszłość, opuścił Szwecję i udał się do Izraela. Jeszcze raz powrócił do Polski w 1992 r., by sobie przy aktywnej pomocy dawnych towarzyszy z MBP załatwić emeryturę. Załatwił i wrócił do Izraela. Otrzymywał sutą emeryturę 5.000 zł,  którą  musiały mu fundować m.in. dawne jego ofiary, aż do jego śmierci w 2007 r. w Tel Avivie.  Zmarł jako bohater w randze pułkownika odznaczony Orderem „Polonia Restituta”.

Tak oto III Rzeczpospolita nagradzała i dalej niestety nagradza niektórych zbrodniarzy komunistycznych.  Dla mnie, byłego „wyklętego” za czasów PRL, jest to smutna prawda, ja mam żal oraz moralne prawo krytycznie odnieść się do takich zachowań, czy zaniechań w dochodzeniu sprawiedliwości.

Nie próbowano go zatrzymać, nie wytoczono procesu, nie skazano, choć śledztwo było przez IPN prowadzone. Niestety – bez oczekiwanego skutku.  

 

* * * * * * * * * *

Dziś  z byłego więzienia Jaworzno niewiele zostało. Zniknął mur, nie ma śladu po dawnej prefabrykacji, bloki więzienne po przebudowie wewnętrznej zamieniono na bloki mieszkalne lub inne pomieszczenia użyteczności publicznej; powstało całkiem ładne osiedle mieszkaniowe.

W jednym z bloków w 2013 r. podczas Zlotu byłych więźniów politycznych, został uroczyście oddany do użytku Młodzieżowy Dom Kultury imienia  Jaworzniaków.  Umieszczoną wewnątrz monumentalną tablicę pamiątkową informującą o tym miejscu odsłaniali byli więźniowie - „mieszkańcy” tego miejsca.

O dawnych czasach przypominają jedynie pomniki ustawione na cześć cierpiących, lub zamęczonych. Pośrodku osiedla mieszkaniowego stoi obelisk kamienny mówiący, że „ Na tym terenie w latach 1951– 1956 znajdowało się więzienie dla młodocianych więźniów politycznych”, a niżej memento: WOLNOŚĆ MOŻNA ODZYSKAĆ, MŁODOŚCI – NIGDY.

 

Postscriptum

 

W 1990 r.,  na mocy ustawy, wydawane  przez sądy wojskowe wyroki , zostały uznane za nieważne. To więcej niż rehabilitacja. Dawni „wrogowie ludu”, „bandyci” – jak nas nazywano, uzyskali orzeczenia sądowe uznające, że  działali na rzecz niepodległego bytu Państwa Polskiego.  Otrzymywali także zadośćuczynienie finansowe, w wysokości zależnej od czasu przebywania w więzieniu. Uzyskali też przywilej bycia kombatantami. Wszystkim przysługuje stopień oficerski. Wielu otrzymało wysokie odznaczenia państwowe, patent „Weterana Walk o Niepodległość” i status członka Korpusu Weteranów Walki o Niepodległość Rzeczpospolitej Polskiej. (…)

Dawni polityczni, zaliczani do młodocianych w chwili aresztowania, (…) Jaworzniacy  mogą pochwalić się  bogatym dorobkiem edytorskim. Napisali i wydali  ponad dwadzieścia książek o charakterze dokumentacyjno – wspomnieniowym i setki artykułów mających często wartość dokumentu.  Uczestniczą w spotkaniach z młodzieżą szkół średnich i jako żywi świadkowie przekazują im swą wiedzę o przeszłości, wygłaszają okolicznościowe prelekcje.

Naturalne prawo biologiczne wydziera z naszych szeregów dawnych niezłomnych i wyklętych przez komunę. Wszyscy już jesteśmy po osiemdziesiątce, niektórzy sporo. Nasze pokolenie, które stawiało opór odchodzi z żalem, że mimo 25 lat niepodległego bytu naszej Ojczyzny, sprawiedliwości nie stało zadość. Mimo to (…) cieszymy się z każdego dnia ofiarowanego nam przez Najwyższego.

 

Józef Urbanowicz

członek organizacji Grunwald w Trzciance, były więzień polityczny Jaworzna

     

Opracowując ten tekst, korzystałem z następujących pomocniczych materiałów źródłowych:

1.  Krzysztof Szwagrzyk – „Jaworzno – historia więzienia dla młodocianych więźniów 

      politycznych

2. Mateusz Wyrwich – „Łagier Jaworzno”

3. Józef Urbanowicz -  „ Ocalić od zapomnienia – z dziejów antysowieckiego oporu”

 

Przedruk artykułu, za zgodą Redakcji, z „Zeszytów Historycznych Pilskich Dni Żołnierzy Wyklętych 2016” pn. Dla nich niepodległa Polska była najważniejszą sprawą.
 
« poprzedni artykuł   następny artykuł »
link stat4u